Lodowe Krainy 2014 - Maciek Sodkiewicz o starcie 5. etapu

Lodowe Krainy 2014 - Maciek Sodkiewicz o starcie 5. etapu

zobacz galerię zdjęć: 3
Trwa kolejny etap wyprawy sekstant Expedition - Lodowe Krainy 2014, która płynie pod dowództwem tczewianina - Maćka Sodkiewicza. Barlovento II dotarło już do granicy lodu. Poniżej relacja załogi.



Niewątpliwą korzyścią z wizyty Barlovento w Longyearbyen (nie licząc możliwości wygodnego podmienienia załogi ;) ) było to, że kpt. Maciek Sodkiewicz na krótką chwilę uzyskał dostęp do internetu… Odwiedziny na stronie naszej wyprawy chyba nieco zmotywowały go do pisania - bo dziś otrzymaliśmy pierwszą solidną korespondencję…

23 sierpnia


Rejs zaczął się jak zwykle. Przylot załogi w piątek po południu, próba upchnięcia ogromnej sterty bagaży we wnętrzu jachtu. Jak zwykle radosny chaos… Tym razem o tyle ciekawszy, że załoga musiała przepakować bagaże na lotnisku w Oslo, tak by żadna torba nie ważyła więcej niż 20 kilogramów. Zaczęło się wiec wypakowywanie grubych ciuchów, czekanów, raków, suchych kombinezonów… Gdzieś miedzy tym wszystkim znalazło się ponad 30 kilogramów polskich wędlin i serów, składane baniaki na wodę, filtry do silnika i kawa do ekspresu.

Resztę zaopatrzenia przez kilka kolejnych godzin radośnie zgarnialiśmy z polek jedynego w Longyearbyen sklepu spożywczego. To całkiem fajna zabawa: spróbować wejść do jednego sklepu i wynieść wszystko, co będzie potrzebne na kolejne trzy tygodnie… Nam się nie udało - w sobotę rano trzeba było jeszcze dokupić kilka drobiazgów.
Trudniejsze niż same robienie zakupów jest poukładanie tego na jachcie tak, by przetrwało trzy tygodnie - i żeby każdy wiedział, co jest gdzie. A było tego sporo: 50 chlebów, 30 litrów mleka, 20 kilo ziemniaków, 10 kilo maki, nieliczone puszki i słoiki. Wszystkiego - 7 pełnych sklepowych wózków!

W trakcie gdy ludziki w czerwonych kurtkach uwijały się pomiędzy sklepowymi regałami, ja walczyłem z …. czasem.
Aby żeglować po wodach Svalbardu potrzebne jest pozwolenie Sysselmanna - czyli tutejszego gubernatora. Wystąpiliśmy o nie już kilka miesięcy temu, więc teraz powinna wystarczyć krótka wizyta w biurze. Tymczasem okazuje się, że miła pani zagubiła gdzieś maila z naszą polisą! Brakuje jej także numeru naszej pławy alarmowej EPIRB, typu strzelby i kilku innych detali… Słodkim tonem poprosiła bym przyniósł z jachtu odpowiednie dokumenty. Przez przeszkloną ścianę biura spojrzałem na port - ładny kawałek drogi. Jest piątek, czternasta trzydzieści - za godzinę zacznie się weekend i będziemy musieli stać tu do poniedziałku… Zbiec z górki, dotrzeć na jacht, znaleźć wszystkie dokumenty - to jeszcze wykonalne. Ale wrócić pod górę??? Już wyobrażałem sobie miny załogi, zmuszonej do siedzenia przez 3 dni w miasteczku. Strasznie szkoda tych 3 dni…

A może by tak… Zapytałem miłą panią, czy mogę to dosłać mailem. Zgodziła się bez wahania i podała adres mailowy. Większość to drobiazgi, ale musimy udowodnić, że mamy ubezpieczenie obejmujące akcje ratownicze z użyciem śmigłowca. Zadzwoniłem do Ewy i poprosiłem o polisę oraz warunki ubezpieczenia. Będzie dobrze, na szczęście ma komputer pod ręką, zaraz wszystko prześle.

Ale… mijały cenne minuty, a ja wciąż czekałem, aż dziewczyna zaprosi mnie po odbiór zezwolenia - w końcu ile może trwać wydrukowanie strony A4 i podbicie pod nią pieczątki?? W momencie, gdy zaczynałem się już na dobre niecierpliwić, zadzwoniła Ewa: Mail odbił się od skrzynki i wrócił z informacją: „Jeg er ikke på kontoret, men er tilbake 26. august„. Autorespoder? Wracam w poniedziałek..? Co jest grane??

- Sorry, to mail koleżanki, faktycznie jej dziś nie ma… - beztroski uśmiech dziewczyny za biurkiem był po prostu obezwładniający - Wyślijcie w takim razie wszystko na ogólnego maila.

Piętnasta trzynaście… Kolejnych kilku minut, które dla mnie były wiecznością, i pytanie:

- Przepraszam ale z jakiego maila to wysłaliście? Nie mogę znaleźć…

No to pomieszkamy troszkę w Longer - pomyślałem… Jak skutecznie przeliterować Norweżce polski adres: wyprawa@lodowe-krainy.pl? Na kolejna wyprawę trzeba chyba założyć jakiś brzmiący po angielsku adres email… Trzeba było jakoś ratować sytuację, więc spytałem czy mogę na moment usiąść do jej komputera - no i mail się odnalazł.

O piętnastej trzydzieści opuściłem biuro ściskając w garści nasze pozwolenie :)

Przed wypłynięciem czekał nas jeszcze jeden punkt przygotowań - ćwiczenia ze strzelania.
Strzelnica tutaj jest mocno nietypowa (jak chyba wszystko na Spitsbergenie): Wyjeżdżasz taksówka do kotlinki w dolinie za lotniskiem. Oznajmiasz światu, że będzie strzelanie, wciągając na maszt czerwona flagę, ustawiasz sobie tarcze - i już możesz strzelać do woli. Oczywiście broń i naboje trzeba przynieść swoje. Na koniec łuski lądują w jednej z ogromnych, dwustulitrowych beczek, a do skarbonki powinien trafić drobny datek za korzystanie z infrastruktury.

Dla części załogi był to pierwszy kontakt z bronią myśliwską, zresztą wszyscy podeszli do ćwiczeń niezwykle poważnie. Nasza grenlandzka strzelba spisuje się genialnie. Jest bardzo celna i ma niewielki odrzut. Tylko niektórzy wciąż w trakcie strzelania odruchowo zamykają oczy…
This entry was posted in Bez kategorii by Ewa Banaszek. Bookmark the permalink.

24 sierpnia

„Żeglowanie w czasie dnia polarnego sprawia, że pory doby zlewają się strasznie i gdyby nie nazwy posiłków, byłyby nie do odróżnienia. Niby jak, skoro ‘nocą’ jest równie jasno, co ‘w dzień’..? Wypłynęliśmy z Longyearbyen późnym popołudniem - i choć mijały godziny, jakoś nikomu nie chciało się spać. Góry Spitsbergenu, oświetlone wiszącym tuż nad horyzontem słońcem, mają w sobie coś magicznego. Siedzieliśmy w kokpicie i w ciszy chłonęliśmy piękno.

Nad ranem stanęliśmy w dryfie przy cyplu Poolepynten. Obozuje tam kolonia morsów, a skoro one mają co jeść, to może warto sprawdzić, czy tu jest ryba… Wyjąłem norweski zestaw na dorsza - kawałek plastiku, na nim nawinięta żyłka z pięcioma woblerkami, na końcu ołowiany ciężarek. Prosty patent, ale już nie raz wykarmił mi załogi na rejsach po Skandynawii.
Zaczęła się zabawa. Wyrzuciłem zestaw za burtę i… po minucie miałem całkiem przyzwoitego czerniaka. Czyli miejsce dobre. Ale euforia musiała ustąpić cierpliwości - jacht zdryfował na płytszą wodę i łapały się tylko małe ryby. Szczytem złośliwości był zaciąg z pięcioma(!!) maleńkimi dorszykami. Już, już cieszyłem się, że spora sztuka, bo przecież żyłka stawia solidny opór, a tam… pięć takich maleństw. Cóż, trzeba je było bardzo delikatnie wyhaczyć - i darować im życie. Na głębszej wodzie udało mi się wyciągnąć kolejnego czerniaka i dorsza - i wtedy załoga zmusiła mnie do przekazania zestawu w inne ręce ;) Za łowienie wzięli się Krzysiek, Marek, Pati i Tymek. Na dwie żyłki w ciągu godziny wyciągnęliśmy w sumie 12 dużych ryb. Szczególnie dumny z siebie był Tymek- dla niego była to pierwsza w życiu złowiona ryba!

Po śniadaniu postanowiliśmy nieco bliżej przyjrzeć się morsom. Duże osobniki leżały na plaży zbite w ciasną gromadkę. Od czasu do czasu któryś ziewnął, inny machnął płetwą lub na moment podniósł łeb z gigantycznymi kłami. Ale jako stado wyglądały na generalnie - znudzone i rozleniwione. Po prostu morsowa sielanka. Za to trzy młodziaki radośnie nurkowały w płytkiej wodzie. Nawet nas zauważyły i poświeciły nam jedno spojrzenie - ale zaraz znikły w toni…
Najchętniej dołączylibyśmy do morsów, aby oddać się słodkiemu nicnierobieniu (brak snu w końcu zaczął dawać o sobie znać), ale trzeba było jednak wypatroszyć dorsze i pożeglować dalej. W końcu po południu byliśmy umówieni w Stacji polarnej UMK w Kaffiøyra.

Jest taka bajka o lisku, który „już był w ogródku, już witał się z gąską”…
Niby budynek stacji stał na swoim miejscu, ale coś mi się nie zgadzało. Coś było inaczej niż 4 dni temu, podczas wizyty, która odbyliśmy z załogą IV etapu. Przy brzegu, dokładnie na wysokości Stacji, była wyraźna, biała kreska. Lod? Tutaj??
Po chwili zagadka wyjaśniła się sama: Na wprost nas, gnane wiatrem, dosłownie pędziło zwarte pole lodowe. To okruchy lodowca Avatsmark, które południowy wiatr przez kilka dni więził głęboko w zatoce. Po niedawnej zmianie kierunku wiatru ruszyły na pełne morze - a na ich drodze stało Barlovento…

Skoro chcieliśmy się dostać do stacji, trzeba było rzucić kotwicę - oczywiście daleko przed początkiem pola lodowego. Na wszelki wypadek dołożyliśmy dodatkowe 20 metrów łańcucha. I czekaliśmy - licząc na to, że pole jednak nas ominie… Ale lód oczywiście postanowił przesunąć się po obu burtach Barlovento. Nie było wyjścia, przez kilka godzin trzeba było w pocie czoła odpychać tyczkami co większe bryły lodu i pilnować, by żadna nie zahaczyła o nasz łańcuch kotwiczny.

Ale z brzegu wyglądało to zupełnie inaczej: ciężka praca na tyczkach schodziła na dalszy plan, zostawała tylko malowniczość całej sytuacji: Wydawało się, że to lód stoi, a granatowy kadłub Barlovento płynie przez niekończącą się rzekę kry.

Wreszcie lód skończył się - równie nagle, jak się pojawił. Wszystko co pozostało po wielkim polu lodowym to pas growlerków, które osiadły na plaży w trakcie odpływu. Niby niewiele lodu, ale desant gumowym pontonem na jego ostrych krawędziach nie wchodził w grę. Zostało jedno jedyne miejsce, gdzie brzeg był wolny od lodu, ale o dziwo polarnicy, którzy wyszli nam na spotkanie, nie kwapili się, żeby tam podejść… Po chwili wszystko było jasne - oddzielała nas od Stacji prawdziwa lodowcowa rzeka. Przy tym poziomie pływu sięgała… mi do pasa, innym… nawet ciutkę wyżej. Po raz kolejny przydały się suche kombinezony.

Wieczór w Stacji upłynął w domowej atmosferze. Przyjemne ciepełko, miękka kanapa i jeszcze ciepłe, pachnące ciasto upieczone przez Kasię. I co najważniejsze - wspaniali ludzie, tak samo jak my zakochani w Arktyce. Były również dwie specjalne atrakcje:
W roli pierwszej wystąpiła sauna, rozpalona specjalnie na nasze przybycie. Żeby zrozumieć, czym jest sauna w Arktyce, trzeba najpierw uświadomić sobie (a jeszcze lepiej - doświadczyć), w jakim świecie tutaj żyjemy: W nawigacyjnej mamy zazwyczaj jakieś cztery stopnie. Nawet pod pokładem para bucha w ust, a palce już po kilku chwilach dopominają się o rękawiczki. Piękny i słoneczny dzień oznacza temperatury rzędu +8 stopni… Możliwość wygrzania przemarzniętych kości w saunie to tutaj prawdziwy rarytas.!
Na dodatek sauna w Stacji UMK nie byle jaka sauna: Mała chatka, zbudowana w całości z drewna dryftowego - i takim drewnem opalana! Nad drzwiami dumnie wisi krąg wieloryba, a całość okalają jego żebra. Do tego podwójne drzwi prowadzące do tej luksusowej enklawy ciepła…
To najpiękniejszy prezent, jaki mogłem dostać na urodziny. Dużo bym dał, żeby móc tam teraz wrócić…

Drukuj
Prześlij dalej

Komentarze (4)
dodaj komentarz

  • Ja_gość

    30.08.2014, 08:44

    co

    Żali się, czy chwali?

    Odpowiedz
    IP: 193.200.xx1.xx4 
  • seph_gość

    30.08.2014, 12:00

    A druga specjalna atrakcja???

    Odpowiedz
    IP: 158.116.xx4.xxx 
  • Lokalny_gość

    31.08.2014, 11:36

    Niszowy celebryta

    Chyba mało kogo to interesuje.

    Odpowiedz
    IP: 83.11.xx4.xx5 
  • liv_gość

    01.09.2014, 14:15

    to zależy

    nikt ci nie narzuca czytania, jeśli cię to nie interesuje. ja akurat lubię relacje z tego  typu wypraw i fajnie że na tcz.pl pojawiają się takie artykuły. dobrze czasem poczytać o czymś innym niż wypadkach, remontach czy innych codziennych sprawach. Maciek, powodzenia! :)

    Cytuj
    IP: 78.88.xx8.xx3 
Uwaga! Publikowane powyżej komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu, które dodano po zaakceptowaniu regulaminu. Tcz.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy. Jeżeli którykolwiek komentarz łamie zasady, zawiadom nas o tym używając opcji "zgłoś naruszenie zasad komentowania lub zgłoś nadużycie" dostępnej pod każdym komentarzem.