Barlovento II już w lodowych krainach

Barlovento II  już w lodowych krainach
Trwa kolejny etap wyprawy sekstant Expedition - Lodowe Krainy 2014, która płynie pod dowództwem tczewianina. Barlovento II dotarło już do granicy lodu. Poniżej relacja załogi.



21 lipca

„- Janusz, patrz, komar! - staliśmy oboje na czubku całkiem solidnego growlera, który niespiesznie dryfował sobie samym środkiem fiordu Angmagssalik. Do brzegów - co najmniej 600-700 metrów w dowolną stronę. Skąd on tu? Przecież nie przywieźliśmy go ze sobą w kajaku… Odruchowo zamachnęłam się, żeby odpędzić krwiopijcę. Grenlandzkie komary są żarłoczne i uciążliwe do tego stopnia, że miejscowi na sobotnie spacery wybierają się z moskitierami na głowach - ale na szczęście latają dużo wolniej niż te polskie - Daj spokój, dziewczyno, biedak i tak znalazł się w niewesołej sytuacji, a ty jeszce chcesz mu dać po głowie… Niech sobie lata…

Z Tasiilaq (to chyba ta pisownia jest w końcu poprawna) wyszliśmy tuż po śniadaniu - czyli jakoś krótko po godz. 09:00. Skoro w niedzielę w miasteczku nie da się załatwić żadnej ze spraw, które mamy do ogarnięcia, zdecydowanie lepiej spędzić ten dzień zwiedzając okoliczne fiordy. Zgodnie z rada niezwykle życzliwej dziewczyny z informacji turystycznej za cel wycieczki wybraliśmy właśnie fiord Angmagssaliq - powinien być stosunkowo wolny od lodu…
I rzeczywiście, po tym jak powoli lawirując przeszliśmy przez wejście do fiordu, otworzyła się przed nami niemal wolna woda. Kry były stosunkowo niewielkie, growlery owszem, zaanektowały dla siebie mniejsze odnogi fiordu ale główny pozostawiły względnie wolny. No i tu i ówdzie rozsiadło sie kilka gór lodowych - ale w porównaniu z tymi, które oglądaliśmy w drodze do Tasiilaq, te wydawały się jakieś - małe?
Prognoza zapowiadała na dziś około 15 węzłów z północnego-wschodu, ale w osłoniętym górami fiordzie panował prawie całkowity sztil. Oczywiście skorzystaliśmy z okazji, kto mógł, wbił się w suchy kombinezon, zwodowaliśmy kajaki… I tak znaleźliśmy się z Januszem na szczycie niewielkiego growlera. Fantastyczne uczucie - wpłynąć do niewielkiej, wypłukanej w lodzie zatoki, wyjść na lód - i poczuć się panem choć tak małego kawałka świata.!
Polietylenowe kajaki, które już drugi raz wypożyczyła nam na wyprawę firma Aquarius, są szybkie, zwrotne i nie boją się spotkania z lodem. Mają tylko jedna wadę: są mało stabilne, więc wchodzenie i wychodzenie z nich na pokład Barlovento (1m20 wolnej burty..!!) wymaga pewnych umiejętności akrobatycznych. w zeszłym roku próbowaliśmy schodzić do kajaków po drabince na rufie, ale kilka razy skończyło się to przymusową kąpielą. W tym roku próbujemy raczej komunikacji przez burtę - wywieszona lina jako schodek, delikatny balans ciałem, nieco przerażony pisk osoby już siedzącej w kajaku… i jak do tej pory wszyscy śmiałkowie względnie sucho zdołali zająć swoje miejsca.
Trzeba przyznać, że ryzyko skąpania się w wodzie o temperaturze 2 stopni (a może i mniej) jest dość odstręczające - szczególnie jeśli nie ma się do dyspozycji suchego kombinezonu… Dlatego między growlerami zwodowaliśmy również ponton, którym mniej żądna wrażeń część załogi udała się na Niedzielny Spacer - który ni stąd ni zowąd przerodził się w istny kulig.!! Przodem Barlovento, które holuje ponton, który znów holuje kajak… i tak slalomem między growlerami…
„Pędzi kulig pędzi, niczym błyskawica, Eeejjj, wolniej tam na Barlo, bo nami tu rzuca..!!”
Kiedy wydawało się że wyczerpaliśmy już limit szaleństwa dozwolony na niedzielę, Artur zaczął grzebać pod swoją koją. Spod materaca (a przynajmniej tak się wydawało) wyciągnął kolejno dwa czekany lodowe (dziaby - jak kto woli), raki, kask (ok, przyjmijmy ze kask nie był pod materacem…) i ogłosił, że ma zamiar zdobyć jakąś górę lodową - o na przykład… Tamtą.!
Do dwuosobowego, bardziej stabilnego kajaka zostały załadowane czekany lodowe, raki, kask - oraz Artur - aby w asyście pontonu i drugiego z kajaków udać się pod górę lodową o poręcznym kształcie. Dziaba, dziaba, prawy rak, lewy rak - i znów dziaba, dziaba, rak, rak… z pozoru mozolnie ale bardzo sprawnie na czubkach czekanów i butów Artur posuwał się do góry. Widok niesamowity - i niesamowicie abstrakcyjny w morskim kontekście.! I satysfakcja, kiedy udało się nie tylko wejść na górę, ale również zejść do kajaka - suchym rakiem?
Kiedy stwierdziliśmy, że dość już mamy (przynajmniej na razie) przygód na lodzie, ruszyliśmy na północ fiordu Angmagssaliq - zgodnie z mapa turystyczną, którą kupiliśmy w Tasiilaq powinna być tam jakaś osada - i rzeczywiście, na samym końcu fiordu trafiliśmy do Kungmiut.
Jeszcze nim przybiliśmy do nabrzeża (tak, w Kungmiut ku naszemu zdziwieniu jest nabrzeże, do którego może stanąć Barlovento!!) zobaczyliśmy coś, co przypomniało nam, że Grenlandia to jednak inny świat niż powiedzmy - północna Norwegia - i inne obowiązują tu prawa i porządki: Na środku małego porciku dwóch młodych Inuitów radośnie śpiewało porządkując coś na dnie niewielkiej łódeczki. Sądziliśmy, że patroszą ryby, ale nie - po chwili z wysiłkiem dźwignęli z dna łódki coś ciężkiego. Owszem, oprawiali - ale fokę..! - a teraz wynosili ją na pomost. Moment później jeden z nich wrócił do łódki po drugą część zdobyczy - trzymając za tylne płetwy wyniósł na brzeg focze martwe szczenię i rzucił je obok truchła matki…
Cóż, foka jest tu jak na Spitsbergenie zwierzyną łowną, która karmi się pociągowe psy. Godzinę później spotkaliśmy tych inuickich chłopaków, gdy porcjowali mięso między uwiązaną sforą. Wytłumaczyli nam, że dorosłe foki mieszkańcy Grenlandii jadają rzadko, ale młode są doceniane w diecie. Niedzielne polowanie uważali za całkiem udane.
Samo Kungmiut jest mniej więcej o połowę mniejsze niż Tasiilaq. Nie ma tu lotniska z regularnymi połączeniami, nie ma hoteli dla turystów, na mapie osady nie oznaczono żadnego sklepu z pamiątkami. Kolorowe domki stojące na wysokich fundamentach, dzięki którym zimą wystają w ogóle spod śniegu wyglądają na skanalizowane (?), ale przynajmniej w trzech miejscach są publiczne studnie-hydranty. No i oczywiście publiczna łaźnia - oczywiście zamknięta w niedzielę koło północy.! Coś nie mamy szczęścia do tego prysznica…
Spacerując po Kungmiut spotkaliśmy też ekspedycję duńskich geologów, która właśnie rozpakowywała swój sprzęt. Naukowcy przyjechali na lato w rejon Angmagssaliq, żeby szukać złóż interesujących surowców. W końcu w kilku miejscach na Grenlandii są złoża rubinów, w na południo odkryto pokład złota, a i w tej okolicy natknięto się kilkukrotnie na ciekawe minerały. Pomyśleć - rubiny..! ehhh…
Korzystając z tego, ze zacumowaliśmy bezpiecznie do nabrzeża, Miś zarządził, że stoimy tak do rana - to znaczy do czwartej tej rano. Wachta świtowa miała baardzo krótką noc, ale dzięki temu mamy dziś szanse zwiedzać Sermilik - największy fiord w okolicy, do którego schodzą trzy wielkie lodowce. Ciekawe, czy uda sie dotrzeć pod czoło choć jednego z nich…”



22 lipca

„Poniedziałek miał dwa motywy przewodnie: słońce - i slack line.

Słońce, ponieważ był to pierwszy prawdziwie słoneczny dzień od początku rejsu. Po raz pierwszy od samego rana wachty wpisywały do dziennika: zachmurzenia - brak. Ostre, białe światło skrzy się dookoła w każdym kryształku mijanych gór lodowych i przyjemnie przygrzewa - szczególnie przez pleksiglasowy dach sterówki. Nic dziwnego, że w południe cała załoga zaległa na pokładzie - w końcu mamy (nieduże bo nieduże) kilkanaście stopni ciepła.! Prawdziwy upał w wersji grenlandzkiej :)
Z tym upałem jest o tyle śmiesznie, że płynęliśmy przez Sermilik fiord - największy fiord w okolicy, do którego schodzą trzy gigantyczne lodowce. Już od dwóch dni słyszeliśmy co jakiś czas jak z hukiem wielkiej detonacji cieli się któryś z nich. Teraz chcielibyśmy to zobaczyć - no dobrze, może nie ze zbyt bliska…
Z Kungmiut wróciliśmy nieco na południe i przez Iksagtirvaq Fiord oraz wąski przesmyk Aria przedostaliśmy się na wody Sermilik. Szczególnie Aria była wyzwaniem - nawet z odległości 3-4 kabli wydawało się, że cały przesmyk jest dosłownie zamurowany górami lodowymi… No ale kiedy podpłynęło się naprawdę blisko, dało się znaleźć jakieś przejście - i powoli, ale to naprawdę powoli… wyszliśmy na istne morze gór lodowych.
Po Sermalik powoli suną kolosy podobne do tych, które robiły na nas niesamowite wrażenie, gdy podchodziliśmy do brzegów Grenlandii. Bryły niczym z marzeń sennych szalonego architekta, czasem zdają się trwać w tym kształcie tylko siłą przyzwyczajenia.
Wśród tej różnorodności Miś wypatrzył górę, która spodobała mu się szczególnie: górę z dziurką! Taką nieco jajowatą, na dobre 8 metrów wysoką, szeroką jakoś na 10-12 metrów. I ze ścianą schodzącą stosunkowo łagodnie aż do samej wody. Padł szybki zestaw komend: - Artur, na górę! Ewka z kamerą do kajaka! wioślarze do kajaka! Barlovento do dziury! - co należało zrozumieć jako kapitańskie życzenie, abyśmy zorganizowali odpowiednio upozowaną sesję zdjęciową…
Cóż, nie trzeba nam było dwa razy powtarzać - ledwie po kilkunastu minutach przebrana w suchary i obładowana wszelakim sprzętem ekipa spuszczała na wodę ponton i kajak. Procedurę desantowania wspinacza na górę lodową opracowaliśmy w niedzielę, więc samo lądowanie przeszło bez historii. Dodatkowy czekan bardzo usprawnił system cumowania pontonu do lodu, dzięki czemu załoga pontonu mogła uwolnić przynajmniej dwie dodatkowe ręce - i w mniejszym chaosie zorganizować sesję zdjęciową. Minimalizacja chaosu - i bezpośrednio związanego z nim hałasu - była o tyle istotna, że hmm… pokrzykiwanie w bezpośredniej bliskości góry lodowej o średnio stabilnym kształcie wydawało się (nawet nam) nieco zbyt nierozsądne :)
Kiedy Barlovento miało już zdjęcia na tle góry z dziurką i myśleliśmy, że to będzie koniec zabaw wspinaczkowych na dziś (nie da się ukryć, że po pracowitej i emocjonującej niedzieli wszyscy byli mocno zmęczeni i mało wyspani), Artur kazał sobie podać z pokładu podejrzanie ciężki plecak - i wynegocjował z Miśkiem, że Barlovento stanie w dryf o - o tam, może jakieś 10 metrów od niewielkiego growlera…
Niespełna kwadrans później na czubku growlera pojawiło się pełnowymiarowe stanowisko asekuracyjne na 4 chyb śrubach lodowych, z plątaniną taśm i karabinków przyprawiających laika o ból głowy. A Artur z dna plecaka wyciągnął taśmę - długą na kilkadziesiąt metrów, szeroką - ledwie na 4 centymetry. Po czym poinstruował osłupiałe towarzystwo: - To jest slack line. Po tym się chodzi. W sensie ja po tym przejdę, tylko Misiu, musisz mi ją jachtem naciągnąć…
Jak nam potem Artur opowiedział, slack line to zabawka wspinaczy skałkowych, którzy dla urozmaicenia - zamiast pokonywać pionowe trudności - organizują sobie czasem poziome wyzwania, rozpinając taśmę między dwoma skałami czy drzewami. Śmiałek wchodzi na taśmę w uprzęży, ubezpieczony mniej więcej metrową lążą wpiętą w taśmę i - próbując utrzymać równowagę - stara się dotrzeć jak najdalej. Oczywiście większość prób kończy się malowniczym (ale krótkim i bezpiecznym) lotem, wykonanym przy aplauzie kolegów… Dla początkujących taśmy mają po jakieś 10 cm, ale raz, że to żaden szpan, dwa - czterocentymetrowa jest lżejsza - a to ważne przy bagażu lotniczym…
Taśma, przymocowana do punktu asekuracyjnego na growlerze, została podana na jacht i Miś (wciąż nie do końca pewny czy ciąganie za rufa jachtu góry lodowej ma sens…) spróbował ją naciągnąć. A Artur spróbował na nią wejść…



Slack line, dociążony Arturem, zaczynał działać jak naciśnięta nogą cuma - i obierał growlera do jachtu (albo jacht do growlera, obie wersje mają swoich zwolenników). Artur oczywiście spadał z rozluźnionej liny wprost do lodowatej wody, wychodził na growler i próbował ponownie - bo Miś w międzyczasie oczywiście znów naciągnął linę…
Musimy przyznać, że bezapelacyjnie przyznaliśmy Arturowi miano największego twardziela w załodze - pięciokrotna kąpiel w fiordzie między growlerami (ok, ok w sucharze i neoprenowej kominiarce, ale jednak) nie zrobiła na nim większego wrażenia. Choć możliwe, że to dlatego, że tuż po tym jak wrócił na jacht, wachta kambuzowa podała na obiad naleśniki…
… Niestety na szerokości 65°56,07N musieliśmy odpuścić pchanie się na północ przez Sermilik - Barlovento nie dawało już rady obracać się między growlerami - a dalej było już tylko gęściej. Można by dalej na tyczkach, ale ani nie jechaliśmy po rekord świata żeglugi na północ, ani byśmy się tyczkując nie dostali pod czoło lodowców. Więc zawróciliśmy - w kierunku prysznica :) ”

„W poniedziałek tuż przed północą zdążyliśmy wrócić do Tasiilaq. Rzuciliśmy kotwicę - i padliśmy spać. Arktyczne białe noce są bardzo zwodnicze - jeśli wiele się dzieje i jest dużo pracy, niemal nie zauważa się zmęczenia. Ale po dwóch, trzech dobach, gdy spało się ledwie po 3-4 godziny w końcu przychodzi taki moment, gdy organizmu nie da się już oszukać widokiem kolejnej góry lodowej - i potrzebna jest po prostu koja i ciepły śpiwór...
10 godzin później, przy śniadaniu ustaliliśmy plan na wtorek: po pierwsze paliwo, po drugie woda, po trzecie broń, po czwarte grill. Zatem po kolei:
Z ropą poszło najszybciej: w porcie w Tasiilaq jest stacja. Oczywiście Barlovento jest zdecydowanie zbyt mocno zanurzone, żeby podejść do jej pomostu, ale od czego mamy baniaki na paliwo. Wiadomo, że kilka kursów pontonem rozwiąże sprawę. A że ropa na Grenlandii kosztuje ledwie 6 koron duńskich za litr - nie minęło południe, a Barlovento zaczęło przypominać mały tankowiec...
Potem trzeba było pójść do dużego supermarketu i kupić strzelbę na misia (nie mylić z kapitanem..!!).
Zarówno trasa naszego etapu jak i dwóch kolejnych przebiega w okolicach, w których białe niedźwiedzie czują się u siebie. Niestety nie są to najżyczliwsi gospodarze - i chodź zdecydowanie wolą polować na foki, głodny, zdenerwowany niedźwiedź polarny zaatakuje również człowieka. Dlatego poza miejscowościami schodzenie na brzeg zarówno na Grenlandii jak i na Spitsbergenie - bez broni - uchodzi za nierozsądne.
Siłą rzeczy w regionach polarnych stosunek do broni jest zupełnie inny niż w Europie: w Tasiilaq sztucer czy śrutowego shotguna można kupić w supermarkecie (ok, tylko tym większym) gdzieś między szczoteczkami do zębów w promocji, a najnowszą dostawą kanap...
Tylko który z ośmiu czy dziesięciu modeli wybrać? Ile sztuk amunicji kupić? Czy ten kaliber da radę zniechęcić polarnego misia przed zawieraniem z nami bliższej znajomości? Kilku lokalnych myśliwych zdążyło w międzyczasie uzupełnić zapasy amunicji a nawet dobrać nową lunetę, nim myśmy w końcu zdecydowali się na całkiem poręczny sztucer. Nikt z nas dotąd nie kupował broni, więc emocji było sporo... ale największym zdziwieniem było to, że przy kasie nikt nie poprosił nawet o pokazanie paszportu.!
Kiedy sztucer został już zaształowany głęboko w kapitańskiej kabinie - w końcu to nie zabawka, trzeba oddać go pod opiekę najbardziej odpowiedzialnej osoby na pokładzie -zajęliśmy się poszukiwaniem mięsa na grilla. Karkówka występowała tylko w wersji mrożonej, za to przed sklepem, wprost z kartonowego straganu sprzedawano - świeże mięso wieloryba! Czyli plotka, którą od rana powtarzano w miasteczku, że wczoraj ktoś upolował dwa wieloryby, zmaterializowała się w sposób bardzo dosłowny. I znów dysonans - trudno oburzać się na miejscowe zwyczaje, ale polować? na wieloryby..? No i czy wypada kupić takie steki - na spróbowanie? W końcu życia zwierzakowi nie wrócimy, a jedyny sens takiego polowania jest wtedy, gdy mięso rzeczywiście zostanie zużyte do cna...
Największym wyzwaniem było zatankowanie wody:
Kierownik stacji paliw zdecydowanie odradził nam zatankowanie wody z kranu przy nabrzeżu statkowym. Troszkę było to dla nas niezrozumiałe (po co woda na nabrzeżu, której nie można natankować do zbiornika??) ale woleliśmy nie ryzykować. Tylko co dalej? W żadnym z dwóch sklepów nie widzieliśmy pięciolitrowych butelek z wodą, a mineralną po 19 koron za litr raczej nie będziemy napełniać zbiornika...
Z kłopotu wybawił nas Hans - operator portowego dźwigu (dźwig niewielki, do 25 ton, Barlovento by nie podniósł - ale do przestawiania kontenerów w sam raz). Hans, mimo że ma duńskie imię, jest rodowitym Grenlandczykiem, bardzo dumnym z tego, że pochodzi właśnie ze Wschodniej Grenlandii. Mieszka w szarym domku tuż przy kotwicowisku, więc w zasadzie jesteśmy sąsiadami. Hans zaoferował nam, że jeśli znajdziemy jakieś bańki na wodę, możemy napełnić je u niego w mieszkaniu. Cudownie!
Turystyczne, składane, pięciolitrowe baniaki znalazły się w tutejszym supermarkecie - leżały miedzy woblerami na dorsza a moskitierami przeciw komarom (ten sklep jest po prostu genialny! znajdzie się tu wszystko, co tylko może być potrzebne w tej dzikiej okolicy!). Kupiliśmy ich... dwanaście. W sam raz, żeby pięcioma kursami pontonem przywieźć na jacht 300 litrów wody - a na 300 litrach można już naprawdę daleko dopłynąć! Tym bardziej że nasze zbiorniki wcale nie były aż tak puste, jak się nam wydawało :)
Rozciągnięta w czasie wizyta u Hansa miała jeszcze jedną zaletę - nasz gospodarz mówi na tyle dobrze po angielsku, że mogliśmy podpytać go, jak to naprawdę żyje się tutaj, na końcu świata? Usłyszeliśmy, że żyje sie całkiem normalnie, latem sporo osób pracuje w obsłudze ruchu turystycznego, inni łowią ryby i polują na foki. A zimą wszyscy polują na foki przy ich otworach oddechowych, łowią ryby w przeręblach, rzeźbią w kościach wieloryba czy rogach renifera - albo tak jak Hans, malują...
I choć z początku trudno było uwierzyć, że rzeczywiście każdy zajmuje się tu łowiectwem i rzemiosłem, nie można było zaprzeczyć faktom: Kiedy Hans pokazywał nam swoje narzędzia, do opowieści dołączył przechodzący opodal jego znajomy, który pochwalił się nowym fragmentem rogu narwala, z którego ma zamiar wyrzeźbić tradycyjną figurkę (one mają swoją nazwę, ale jak wszystkie słowa z języka inuickiego - bardzo trudną do zapamiętania...). A na schodzących do fiordu skałach dwie stateczne i bardzo europejsko wyglądające panie zaczęły oprawiać fokę...
Grillowana kolacja była przemiłym akcentem na koniec bardzo pracowitego wtorku. A dziś od rana grzejemy silnik (Barlovento, stojąc w lodowatej wodzie, też marznie - tak samo jak załoga na zimnie!). Zaraz podniesiemy kotwicę, żeby odwiedzić Kulusuk i - jeśli się uda - Sermiligaq Fiord.”


Drukuj
Prześlij dalej

Komentarze (1)
dodaj komentarz

  • +1

    _gość

    26.07.2014, 03:17

    lodowa kraina dorosne kiedyś do tego i nikt mnie nie powstrzyma

    Odpowiedz
    IP: 84.212.xx4.xx6 
Uwaga! Publikowane powyżej komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu, które dodano po zaakceptowaniu regulaminu. Tcz.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy. Jeżeli którykolwiek komentarz łamie zasady, zawiadom nas o tym używając opcji "zgłoś naruszenie zasad komentowania lub zgłoś nadużycie" dostępnej pod każdym komentarzem.